17:22

Spotkałam prawdziwego Anioła...

Dzień przed wylotem do Polski zastanawiałam się co zabrać ze sobą?
Jaka będzie pogoda?
Pomyślałam sobie;
- Zapewne część  ubrań wezmę niepotrzebnie.
Bagaż spakowany. Przede mną  długa i bezsenna noc, bo jak tutaj spać spokojnie, kiedy za kilka godzin wyruszę na upragniony urlop . Cieszyłam się, że zobaczę swoich rodziców. Poranek tak, jak zwykle zaczęłam od kawy. O śniadaniu nie mogło być mowy, ponieważ mój żołądek uparcie mówił "nie".
To nic. Zawsze mogę coś sobie kupić na lotnisku. Odruchowo sięgnęłam po owoce. Gruszka wraz z jabłkiem wylądowały w mojej torebce. Po chwili wróciłam do kuchni z  zamiarem zabrania foliowego woreczka na owoce. Kilka minut później siedziałam obok syna, który odwoził mnie na lotnisko. Czułam się dziwnie. Nie boję się lotu. Zdążyłam się do tego przyzwyczaić po tylu latach emigracji. Więc dlaczego czułam, że moje ciało drży? Hmm...
Odprawa ze stanowiska trzynastego. Miałam nadzieję, że nie będzie pechowa. Następnie przeszłam do odprawy bagażowej. Przede mną stała starsza pani o sympatycznym wyglądzie.


Przyglądała się pasażerom, którzy kładli swoje bagaże na taśmie oraz wszystko to, co należało poddać kontroli. Zapytała mnie, czy wierzchnie okrycie również należy zdjąć? Potwierdziłam jej pytanie. Okazało się, że wiozła dla swojej siostry, wodę w plastikowej butelce z Lourdes. Niestety, owa pani, nie posiadała na nią woreczka. Przeraziła się trochę. Przypomniałam sobie, że mam woreczek foliowy, w którym umieściłam owoce. Pospiesznie wyciągnęłam go z torebki ofiarowując go jej. Przez cały czas rozmawiałyśmy po angielsku. W tym momencie kobieta podziękowała mi zadając pytanie, którego niestety nie zrozumiałam. Zapytała, skąd jestem? Gdy usłyszała, że lecę do Polski... jej twarz rozjaśniła się nagle. Usłyszałam dziękuję w moim rodzimym języku oraz szeptaną z gorącą wiarą Zdrowaś Maryjo łamaną polszczyzną. Wiedziałam, że to za mnie. Takie było jej podziękowanie. Poczułam, jak fala ciepła przenika moje serce, a całe ciało, przeszedł dziwny dreszcz. Czułam się bezpiecznie. Och, gdybym miała chociaż jedną maleńką kropelkę tak silnej wiary , jak ona.
Moje oczy napełniły się łzami. W skrytości serca, dziękowałam Opatrzności za spotkanie z tą wyjątkową osobą.
Każdego dnia spotykamy na swojej drodze tych, którzy wnoszą coś do naszego życia duchowego. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Czasem nie mając zupełnie świadomości, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Na płycie lotniska odniosłam wrażenie, że jestem wolna jak ptak, który po długiej podróży powraca do swojego gniazda...


W domu był czas słodkości, wspaniałych polskich truskawek, żartów i śmiechu...

Czas wspomnień... wzruszeń i łez.



A teraz przede mną czas, by spojrzeć w przyszłość...











                                                                                      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Dom na końcu świata ... , Blogger